|
Fan Fiction - W Rapture
WoM2 - Wszystko o Metin2 |
Krótki Fan Fic. Uwaga, spoilery dot. BS1 i BS2 Tak, wiem, krótkie
Echo. Echo kropel uderzających o metalową płytkę. Szum lejącej się wody, spływającej po zdemolowanym wagonie pociągu. Metalowe stworzenia chodzą po wymarłym mieście, starając się naprawić przecieki. Czasami widziałem tańczące cienie, złowrogie szepty i zimny dotyk na karku. ADAM – szeptałem, pragnąc tej substancji. Gdzieś zatraciłem społeczeństwo, tylko gdzie? Nigdy nie zapomniałem balu karnawałowego w Restauracji Kaszmir. Nowy Rok 1959, który według Andrew Ryana, miał być najlepszym rokiem w Rapture. Nasze wspólne miasto, nasze wspólne dobro. Popijałem szampana, siedząc na czerwonym krześle i spoglądałem za wielką szybę. Ławica kolorowych ryb krążyła i krążyła. Przywyknąłem do takich widoków. Poprawiłem moją kocią maskę, po czym rozejrzałem się. Kobiety w pięknych, długich sukniach, najczęściej koloru czerwonego lub beżowego. Mężczyźni w garniturach, smokingach, flirtowali, popisywali się ogniem z ręki lub znikaniem i podkradaniem butelek z winnicy. Mnie to nie bawiło. Siedziałem spokojnie na krześle, popijając zimny trunek. Nic nie zapowiadało katastrofy. Wybuch, który mnie ogłuszył, dym i szczątki gruzu. Do restauracji wbiegli jacyś biedacy, z bronią i strzykawkami EWY. Zwolennicy Atlasa – ich znak rozpoznawczy: niebieska przepaska na ramieniu. Walczyli dzielnie, ale pokonaliśmy ich. Kilkadziesiąt osób straciło życie, kilkanaście zostało rannych, w tym urocza Diane McClintock. To wydarzenie odcisnęło piętno na wszystkich mieszkańcach. Chodziłem po martwym mieście bez celu, szukając… Szukając… Sam nie wiedziałem, co zgubiłem, co straciłem, tylko to przeczucie, że coś ważnego nie jest ze mną. Może to człowieczeństwo? Wolna wola i rozum? Co prawda, nie nadużywałem plazmidów i toników jak inni, ale czasami używałem Atlety przy pracy na Placu Apolla. Pomagałem przy tramwajach i pociągach. Czasami nawet udawało mi się uciec z tak zepsutego, biednego miejsca, aby pomagać robotnikom w Hefajstosie. Pięcioletnia zapaść gospodarcza, zepchnęła mnie na skraj marginesu społecznego. Kiedyś byłem inżynierem, którego ceniono na powierzchni. Co Rapture ze mną zrobiło? Co mi dało? Zniewoliło, założyło kajdany i czekało tylko, kiedy zginę. Jednak ja się nie poddawałem. Może i chodziłem bez celu, ale kierowało mną coś, co kazało mi uciec jak najdalej. Chciałem znów wykonywać mój dawny zawód. Pomimo mojej biedy, nie walczyłem z Andrew Ryanem. Zadufani w sobie naukowcy, „wielcy” artyści, mistrzowie chirurgii, znawcy medycyny – ich obwiniam. Zwłaszcza tych pierwszych. Odkrycie morskiego ślimaka, bunt, który odebrał życie tylu niewinnym ludziom. Tak, naukowcy za to odpowiadają. Przez te lata wędrowania po podwodnym mieście spotkałem wielu ludzi. Nawet dawnych znajomych. Często znajdowałem ich martwych. Wiele osób straciło wolną wolę i rozum. Uzależnili się od ADAM’u. Ja też, chociaż w mniejszym stopniu. Potrafiłem podróżować Atlantyckim Ekspresem. Udawałem się do miejsc, które niegdyś odwiedzałem. Pawilon Medyczny, Fort Frolic, Arkadia, Uskok Nędarzy. Cały ten czas spędziłem sam, do czasu, kiedy pojawiła się pewna kobieta. Powstaje Rodzina Rapture. Na swój pewien sposób to miasto odżyło.
7+/10 przyjemnie sie czyta i w ogóle ale za krótkie.
6/10
Czuję niedosyt. Za krótkie, mocium panie.
Mocium panie, me wezwanie, mocium panie, wziąć w sposobie, mocium panie... Tak wiem mocium panie Mam taką tendencję do pisania bardzo krótko i muszę się tego pozbyć
7/10. Podzielam opinie pozostałych. Jakby czegoś brakowało, ale czekamy na następne.
Całkowicie wyrwane z kontekstu (chyba) Postanowiłem, że rozdziały nie będą trzymać się razem Moje wyobrażenie o pojawieniu się Sofii Lamb na arenie Rapture po jego upadku
Niebieskie motyle. Często je widziałem, jak latały i krążyły nad naszymi głowami. Lubiły Siostrzyczki i towarzyszyły im przez dłuższy czas. Jakie to miało znaczenie? Niebieskie motyle. My, w martwym, opustoszałym, podwodnym mieście. Odrodzeni, zjednoczeni – jedna, wielka rodzina. Pamiętam jak pewnego dnia błąkałem się po Luksusowym Kurorcie Adonisa, w którym niegdyś pracowałem. Telewizory pokazujące od wielu lat tą samą planszę „Please Stand By” nagle zgasły. Po chwili obraz starszej kobiety w okularach zastąpił czerń. „Drodzy Mieszkańcy Rapture! Andrew Ryan został zabity. Od dłuższego czasu wykorzystywał was wszystkich, popierając bogatych i uzdolnionych, ignorując pospolitych, szarych ludzi, bez których to miasto nie miałoby szansy powstać. Jestem Sofia Lamb. Może ktoś mnie pamięta? Zostałam porwana i przetrzymywana w ukrytym więzieniu: Persefonie. Jednak uciekłam, musiałam zostać w ukrycie. Teraz wszystko się zmieni! Wróciłam do Persefony, aby porozmawiać z więźniami. Udało nam się. Przejdę jednak do rzeczy. To miasto popierało samodzielność, niezależność, działanie z boku. Co z wspieraniem się, działaniem jak jeden organizm? Zgoda, równość, braterstwo? Andrew Ryan chciał stworzyć raj dla egoistów, samotników unikających ciepłych, czułych spojrzeń innych ludzi. Społeczeństwo pełne nieczułych istot, obawiających się okazywania uczuć. Jednak my to możemy zmienić. Człowiek z natury jest zwierzęciem stadnym, a co za tym idzie potrzebuje miłości, towarzystwa i bliskości innych. To właśnie chcę wam zaoferować. Każdy, kto żyje w Rapture ma prawo cieszyć się życiem. Dążenie do zrealizowania własnych celów, nie zważając na dobro ogółu nie było dobrym pomysłem. Zmieńmy to! Ja, Sofia Lamb, oferuję wam coś nowego, stworzonego specjalnie dla was. Rodzina Rapture. Wszyscy jesteśmy wielką rodziną. Chcę wam to uświadomić, że razem możemy więcej! Oferuję wam społeczeństwo oparte na równości i wzajemnej miłości. Miłość od twoich braci i sióstr, i miłość ode mnie – matki tej rodziny. Nie traktujcie tego jako żądzy władzy. Po tym co Andrew Ryan mi zrobił, jeszcze bardziej uwierzyłam w ludzi. Uwierzyłam w swoje przekonania, że każdy może żyć z innymi w zgodzie. Nie jestem przywódczynią, a matką czegoś nowego. Rodziny Rapture.” „Please Stand By” po raz kolejny. Wszyscy obecni w Luksusowym Kurorcie Adonisa zaczęli krzyczeć, klaskać, gwizdać, łącznie ze mną. Po raz pierwszy od kilku, nie, kilkunastu lat, mieliśmy iskierkę nadziei. Nadzieja na lepsze życie, na lepsze jutro. To nam podarowała ta starsza kobieta w okularach – Sofia Lamb. Jej nazwisko cały czas było w mojej głowie. Czułem, że Rodzina Rapture zyska popularność, ba! Ta pierwsza audycja już przyciągnęła wielu ludzi. Każdy chodził jak nakręcony, nawet skończyła się walka o ADAM! Zamiast walczyć ze sobą, zaczęliśmy rozmawiać. Zmieniliśmy się z bezmózgich istot, chcących czerwonej substancji w zagubione dzieci, które właśnie znalazły drogę, prowadzącą z ciemnego lasu do domu. Do domu z kochającą matką i ojcem, z ciepłym kominkiem, kubkiem gorącego kakao – miejsce, kojarzące się każdemu z uczuciem i troską. Tego nam brakowało. Dlatego też, gdy ekrany znowu się rozjaśniły, każdy zamilkł. W kurorcie panowała cisza… „Moi kochani! Tutaj mówi Sofia Lamb – matka Rodziny Rapture. Twojej rodziny. Oczekiwałam tego po was, takiego zapału. Wiedziałam, że wy, lekceważeni przez Andrew Ryana będziecie zadowoleni z pomysłu zjednoczenia się i stworzenia szczęśliwego społeczeństwa. Bardzo proszę, abyście dostali się do „Syreniej Alei”, gdzie Ojciec Szymon udzieli wam błogosławieństwa i wtajemniczy w sekrety Rodziny Rapture. Pamiętajcie, to miasto jest naszym wspólnym dobrem. My sami jesteśmy wspólnym dobrem. My, jesteśmy rodziną!” Zaczęliśmy wiwatować, krzyczeć z radości. Ktoś, kto nas pokochał – tego oczekiwaliśmy, tego chcieliśmy. Marzenia się spełniają. Jednak trzeba zaangażować się, dlatego ruszyliśmy do Atlantyckiego Ekspresu, aby pojechać do Parku Dionizosa, a stamtąd do Alei Syren. Na peronie w Luksusowym Kurorcie Adonisa, okazało się, że wielu z nas nie jest głupimi biedakami. Wysoki, szczupły mężczyzna z okropnie zdeformowaną twarzą, w podartych ubraniach zaproponował, że uruchomi pociąg. Kiedy weszliśmy do wagonów, on został w kabinie maszynisty i uruchomił megafon. - Kshh. Czy wsyscy jestheeście gothooowi, a-a-aby zjednyczyś się ze rodzi-dzi-iną? – zapytał, sepleniąc i dodając lub odejmując literki tu i ówdzie. - Tak! – krzyknęliśmy na raz, co jeszcze bardziej nas podnieciło. Jednoczenie już się zaczęło. Maszynista pociągnął dźwignię i pociąg ruszył. Jechaliśmy pociągiem w kierunku Wolności.
EDIT
Po długiej podróży dotarliśmy do naszego Sanktuarium. Po wielu przesiadkach, problemach i kłótniach w sąsiednich wagonach – udało nam się. Przy okazji wszystkim udzieliło się podniecenie i zaangażowanie, a także ten dziwny spokój. Odrzuciliśmy agresję, aby ze sobą porozmawiać. Odzyskiwaliśmy zatracone społeczeństwo – każdy to czuł. Powoli, bez przepychania się wyszliśmy. Peron wyglądał cudownie! Wiszące, kuliste lampy, świecące się na niebiesko, zielono, czerwono i fioletowo. Przy kasach, gdzie tłum ludzi czekał na zakupienie biletów, stała wielka tuba. Ściany po bokach wyłożone granitem, a pośrodku szkło pokazujące cudowny widok – kolorowa ławica ryb pływała wśród falujących wodorostów. Druga taka szyba znajdowała się pomiędzy przejściami na linię numer 7 i wejściem głównym. Wysunięty podest na kształt balkonu i półkole z szyb. A całość sięgała od podłogi do sufitu – całość mnie przytłaczała, a jednocześnie wprawiała w zachwyt. Ludzie przyglądali nam się z zaciekawieniem, szepcząc coś między sobą. Ich twarze odbijały się od lśniącej podłogi. Na drewnianym podeście, niedaleko zejścia z peronu, grał mężczyzna na akordeonie, kręcąc wąsa po skończonym utworze. Rozglądając się wokoło, skupił swoją uwagę na mnie. Czułem jego wstręt i obrzydzenie. Każdy nas się bał, każdy chciał nas unikać. Dezaprobata społeczeństwa ma znaczyć, że dziwacy muszą zniknąć? Mają zamknąć się w ciasnym pomieszczeniu bez klamek? Wszystko jest dla ludzi, nawet dla szaleńców. Rozmyślałem o ich niechęci do nas, kiedy ogłuszył mnie głośny gwizd sąsiedniego wagonu i szum wody nurkującego pociągu. Wtedy, moją uwagę zwróciła wielka, stojąca plansza z mapą linii „Główny obieg Rapture”. Znajdowaliśmy się w peronie linii, której zadaniem jest łączenie najważniejszych punktów w Rapture, żeby, każdy mógł dojechać szybko i bezpiecznie z domu do pracy. Zaintrygowała mnie w rozkładzie jazdy jedna rzecz. Nasz pociąg znajdował się na środku tabeli przyjazdów, a mimo to widniał jako ostatni w ogóle. Godzina mnie zdziwiła – północ. Wiecznie świecące się światła i brak Słońca cały czas mnie dezorientowały, jak i resztę ludzi w Rapture. Postanowiłem zwiedzić to miejsce, którego czystość i nieskazitelność raziły mnie w oczy. Znajdowaliśmy się na peronie dziewiątym. Przeszedłem przez metalowe drzwi i znalazłem się w długim, szklanym korytarzu, pełnym morskiej fauny i flory. Mijałem ciekawskich mieszkańców miasta, ignorując ich westchnięcia, chrząknięcia, syczenia. Mijałem ich, ignorując całe to zamieszanie związane z moją osobą. Coś mną kierowało, pchało w kierunku „Alei Syren, Wejścia głównego”, skąd wracali wszyscy ci ludzie. Kiedy dotarłem na miejsce, od razu moją uwagę przykuł obraz oprawiony w złotą ramę. Samolot płonący na wodzie, z latarnią w tle. Noc z malunku rozjaśniały czerwone płomienie i gwiazdy. Gwiazdy starające się ominąć ciemne, burzowe chmury, zasłaniające jasny księżyc. Moje zachwyty przerwał jakiś niski mężczyzna. - Wróć proszę na swój peron. Duchowny prosi was wszystkich o zostanie w Atlantyckim Ekspresie. Trwają przygotowania na wasze przybycie. Przepraszamy, ale nie mieliśmy czasu na udekorowanie Świątyni… - Zrozumiałem. Kiedy będę mógł wrócić? - W odpowiednim czasie uruchomi się miejskie radio. Przez nie dostaniecie informacje gdzie iść, jak iść – dowiedziecie się co dalej. Zrezygnowany, zirytowany wróciłem na peron. Ku mojemu zdziwieniu, zauważyłem płaczących pobratymców. Już miałem zapytać się, czemu płaczą, gdy dotarło do mnie co się dzieje. Piękne granitowe ściany i lśniąca posadzka, kolorowe światła, ławica ryb za zadbanym szklanym oknem zaczynały znikać. Ludzie śpieszący się do pracy, kupujący bilety stali się przeźroczyści, po czym rozpłynęli się w powietrzu. Cały ten splendor, wszyscy ci ludzie zostali zastąpieni przez palące się śmietniki, zwłoki leżące na zniszczonej podłodze, która zmieniła kolor na czerwony. Piękna ściana z ławicami ryb obok budki z biletami była pęknięta, a stanowiska bileterów zdemolowane. Większość torów została zawalona gruzem lub zablokowana przez przewrócone pociągi, a w jednym nawet była woda. Przez szybę dojrzałem pływające zwłoki kobiety o długich, czarnych włosach. Kolorowe lampy zniknęły, a stojące, kamienne wazony z kwiatami leżały pęknięte i puste. Na linach, z których dobiegało niebieskie, zielone, czerwone, fioletowe światła, wisiały postacie z otwartymi ustami, z dziurami w brzuchach. Ocknęliśmy się ze snu na jawie, wracając do okrutnej rzeczywistości. Chodziłem przez chwilę w kółko, zrezygnowany, zrozpaczony i wkurzony. Wszystko to, co widziałem, okazało się być snem, iluzją. Po chwili usiadłem na murku, starając się uspokoić. Marmurowy prostokąt wypełniony ziemią służył jako donica, pełna pachnących kwiatów. Ludzie często siadali obok, rozkoszując się słodkim zapachem. Mnie to nie było dane. Moje nozdrza rozdzierał okropny odór, smród stęchlizny, śmierci i strachu. - Mamy tutaj tak czekać? Czemu stoimy bezczynnie? – zapytała mnie wysoka szatynka z bursztynowymi oczami. Jej twarz wyglądała koszmarnie. Strasznie skurczone mięśnie twarzy sprawiały, że wyglądała jak maska upiora. Zaplamiony, podarty żakiet i podpalona, przemoczona suknia. Buty zgubione. - Nie wiem. Wyszedłem z peronu, a kiedy byłem już we właściwej części Alei Syren, jakiś facet powiedział mi, że jeszcze nie są gotowi. - Oni? Wtem, naszą konwersację przerwał głośny pisk w miejskich głośnikach. Krótkie kaszlnięcia, kichnięcie i głęboki wdech: Panie i panowie, Wielebny Wales jest gotowy na przyjęcie swoich owieczek. Zapraszam was do Katedry Rodziny Rapture. Idźcie powoli. Ludzie w czerwonych ubraniach pomogą wam się tam dostać. Poznacie ich po wisiorkach z literą R w kółku. Srebrne medaliony. Dziękuję za uwagę. Ta wiadomość nadana przez radiowęzeł ożywiła nas. Spojrzeliśmy się na siebie, aby ruszyć wolnym krokiem w kierunku wyjścia z Atlantyckiego Ekspresu. Każdy z nas był ciekawy, co czekało w Stacji Pomp numer 5.
Bardzo fajne fragmenty. Widać, że się napociłeś. Czekam na więcej
Wielkie dzięki Gigsav
Stacja Pomp numer 5 funkcjonowała jeszcze przez pewien czas od momentu rozpoczęcia się wojny domowej. W 1962 została zamknięta. Głównym zarządcą Sektora C, w którego skład wchodziła Pompownia 5, był Dean Linsar. Pracowałem u niego kilka razy i to mogę stwierdzić, że nie należał do najlepszych pracodawców. Płacił niewiele, kazał zostawać po godzinach pracy, ciągle krzyczał i czegoś chciał. Ten gruby, niski karzełek siedział zawsze na swoim krześle i obserwował monitory, informujące o stanie urządzeń, zajadając się jakimś tłustym żarciem. On zawsze miał przerwę na jedzenie, my natomiast nie. Pamiętam jak pewnego dnia, ten gbur wysłał mnie i kilka innych osób, w celu naprawienia przecieku. Prawdę mówiąc, nie wiem co dokładnie się tam wydarzyło. Stacja Pomp przeciekała, woda sięgała nam do łydek, a z każdą chwilą jej poziom się podnosił. Wiem jedno, prawie byśmy utonęli. Dlatego, gdy dowiedziałem się o położeniu Sanktuarium, chciałem uciec jak najdalej. Już miałem zawrócić, kiedy z głośników rozległ się donośny, męski głos: „Nie jesteśmy sami! Żyjemy razem i razem umieramy. Ludzie nie są głupimi zwierzętami! My potrafimy znacznie więcej. Nasze własne stado, nasza własna rodzina. Rodzina Rapture. Miejsce gdzie każdy znajdzie schronienie, pocieszenie i kochających, przyjaznych ludzi. Andrew Ryan nie żyje, tak samo jak martwa jest jego ideologia. Egoizm, samouwielbienie odrzucamy, a przyjmujemy miłość, szacunek, tolerancję.” Przemówienie Ojca jeszcze bardziej nas poruszyło, zmuszając do odwiedzenia Świątyni. Zatrzymaliśmy się na Placu Hedonistów. Wejście do Stacji Pomp numer 5 było udekorowane kwiatami i czerwonymi prześcieradłami. Rdza zniknęła, a srebrny napis lśnił. Na schodach znajdowały się świeczniki z białymi świeczkami. Ktoś zapalił jakieś zioła lub kadzidła, bo w powietrzu czuć było lilie. - No to wchodzimy do środka czy nie? – zapytał jakiś mężczyzna za mną. Jego słowa zadziałały jak magiczny klucz albo zaklęcie, bo metalowe drzwi powoli się podniosły, a my mogliśmy wolnym krokiem wejść do środka. Przez drewniane schody i podłogi, omijając wystające z sufitu, ścian rury. Jednak w końcu nam się udało. Przekroczyliśmy ostatnie przejście, aby znaleźć się na piętrze Sanktuarium Rodziny Rapture. Góra była wyłożona szarymi kafelkami. Barierki odgradzały nas od dołu. Przecisnęliśmy się przez poustawiane krzesełka i zeszliśmy na sam dół. Pobiegłem przed siebie, aby usiąść w pierwszej ławce. Tak, wiem, to niesamowicie dziecinne. To miejsce…miało po prostu taki klimat, taką atmosferę, która sprawiała, że zachowywaliśmy się jak podniecone dzieci, które właśnie z klasą pojechały do teatrzyku kukiełek. Po zajęciu miejsca zacząłem uważniej przyglądać się tej niezwykłej Kaplicy. Przede mną stał podest. Na tymże podeście stała ława przykryta białym obrusem, a na niej leżała jakaś księga z motylem na okładce. Za tym stało mnóstwo świeczek na dziwnej drewnianej konstrukcji. Jakby ktoś wyłamał nogi stołów, krzeseł i biurek, żeby zrobić prowizoryczną podpórkę. Nad tym ustrojstwem wisiał olbrzymi obraz w ramie, której nie widziałem nigdzie indziej. Rama wyglądała i miała kształt jak arabskie okna w pałacu. Co jednak przedstawiał sam obraz? Wysoka kobieta w białej sukni, powiewającej na wietrze. Za jej głową i tułowiem znajdowało się jakieś światło, które razem z promieniami i jej osobą, tworzyły okrąg – zupełnie jak Słońce. U dołu jej sukni znajdowało się mnóstwo ludzi z wyciągniętymi rękoma. Tłum, który chciał jej dotknąć. Tłum biednych, zagubionych dzieci, które chcą iść do mamy i schować się za jej spódnicą. Mój zachwyt przerwało otworzenie drzwi. Ktoś wyszedł z korytarza, który prowadził do systemu kontroli Stacji Pomp numer 5. Niski, zgarbiony mężczyzna wszedł na podest. Zdjął swój beżowy płaszcz i czarny kapelusz. Podpierał się mahoniową laską, patrząc na nas uważnie. Jego małe, szare oczy przepełnione były ciepłem, troską i miłością. Uśmiechał się do nas jak do swoich kochanych dzieci. Ojciec. Czuliśmy to bardzo dobrze. - Moi kochani! – jego głos odbijał się echem od wszystkich ścian, bombardując nasze uszy tym barytonem. – Witajcie w Świątyni Rodziny Rapture. Witajcie w swoim nowym domu. Każdy wstał i zaczął klaskać. Krótkie przemówienie i oklaski zgromadzonych świadczyły o jego charyzmie. Chociaż…Może to była czysta manipulacja? Dawanie ludziom tego, czego oczekiwali, tego, czego chcieli. - Matka Rodziny – Sofia Lamb nie dołączy do nas. Ona będzie was obserwować moje dzieci. Ona jest opiekunem, który obserwuje podopiecznych uważnie, choć z ukrycia. Ja jestem pośrednikiem, jestem Ojcem Rodziny. Ponownie rozległa się burza braw. - Widzicie Zbawicielkę na tym obrazie? Widzicie Córkę Ludu? Ona także wami się opiekuje i patrzy na was. Oto nasze zbawienie! – Ojciec zszedł z podestu i wyjął sukienkę ze szklanego pojemnika. – Nasza Zbawicielka była kiedyś Siostrzyczką. Jej sukienka jest tutaj. Córka Ludu wie czego chcecie. Córka Ludu da wszystko swoim adoratorom. Zademonstruję… Klasnął, a wtedy drzwi, z których wyszedł otworzyły się. Siostrzyczka. Siostrzyczka była z nami, ale bez Tatuśka. Bez Obrońcy. Bezbronna… Wielu z nas wstało. A ona podeszła do ojca i wskazała na staruszka siedzącego obok mnie. Ojciec położył go na podeście, a dziewczynka wbiła mu igłę w pierś. Delikatnie. Ofiara składana w imię ogółu uśmiechnęła się lekko, zamykając zmęczone powieki. Umarł. Gdy skończyła pobierać, oddała strzykawkę wielebnemu. Każdy mógł się napić. Każdy dostał swoją porcję. Gdy zabrakło, dziewczynka napełniała strzykawkę jeszcze raz i jeszcze raz. Nie wiem ile to mogło trwać. Kiedy skończyła, Ojciec poprosił nas o opuszczenie świątyni, dla innych. Weszliśmy jako banda ciekawskich ludzi. Wyszliśmy jako jedna, wielka, szczęśliwa rodzina.
KOLEJNY FRAGMENT
Mała, szklana winda mknęła w górę. Piętro za piętrem, coraz wyżej i wyżej. Najwyższy budynek w Rapture – Harlington Skyscraper. Pamiętam, że nie wiedziałem, czemu tam jadę, ale to było coś ważnego – wewnętrzna potrzeba. Musiałem na chwilę odpocząć od Rodziny Rapture i pobyć najzwyczajniej w świecie sam. Bez hałasu, bez krzyków i bez rozmów – tylko ja i nikt więcej. Chciałem spojrzeć na podwodne miasto duchów z góry, chciałem patrzeć jak wszystko się rozpada i tonie w głębi oceanu. Wiele neonów, wiszących na pobliskich budynkach już nie działało lub świeciło słabo. Coraz wyżej i wyżej. Ilość reklam mnie przytłaczała. Restauracja Kaszmir, Mieszkania Artemidy, Ogród Herbaciany w Arkadii, Luksusowy Kurort Adonisa, Krematorium „Wieczny płomień” wciąż działały. Nawet więcej, ich blask mnie raził. Musiałem zamknąć oczy, ale po chwili cały widok zasłoniła beżowa ściana. Jedynym źródłem światła były lampki umocowane w ścianach i w dachu windy. Po krótkiej chwili wszystko się uspokoiło. Mogłem wysiąść. Mały hol z wielkim, wiszącym transparentem: „Witamy w Harlington Skyscraper!”. Całe pomieszczenie musiało wyglądać cudownie. Zniszczony i przewrócony stół z białym obrusem, gdzie niegdyś podawano pyszne przekąski, szafa grająca, która już nigdy więcej nie zagra wesołych, skocznych kawałków i ta pustka, niewidzialny, lecz wyczuwalny ślad niegdysiejszej ludzkiej obecności. Ruszyłem przed siebie, ale po chwili musiałem się zatrzymać. Strzykawka wyłamana z aplikatora wbiła mi się w nogę. Wojna domowa znowu dała o sobie znać. Andrew Ryan i Atlas spowodowali tę pustkę, ten zamęt, zmieniając moje życie diametralnie. Postanowiłem zwiedzić ten wieżowiec, aby ocenić jak wiele się zmieniło. Moja wyobraźnia pozwoliła mi ocenić straty, cofnąć się w czasie i ujrzeć te miejsca takimi, jakimi mogły być. Ponieważ pierwszy raz udałem się do Harlington Skyscraper, zwiedzałem całość po kolei, w końcu miałem czas – nie musiałem już pracować ani pomagać zrzędliwym grubasom ze Stacji Pomp nr. 5. Restauracja „Frutti di mare” znajdowała się najbliżej mnie. Od windy szło się w kierunku wielkich, złotych drzwi. Z daleka czułem ten przepych, te bogactwo. Mój nos mnie nie zmylił. „Frutti di mare” należała do jednych z najbardziej ekskluzywnych restauracji w całym podwodnym mieście. Z głośników leciała muzyka. Wciąż pamiętam jej głos. Bessie Smith i jej „A hot time In the Old Town tonight”. Spędziłem tam z godzinę, a utwór ten sam. I w kuchni, i w łazienkach, i w barze - wszędzie. Jednak czułem się niesamowicie, więc nie przeszkadzało mi to, że w radiu leci ta sama piosenka. W każdym bądź razie, gdy otworzyłem drzwi do restauracji, zobaczyłem coś nieosiągalnego dla mnie, zwykłego robola. Bar pełen najróżniejszych trunków, począwszy od „Piwa 123”, „Hop Up Coli” po Whisky „Stary Tom”. Dla degustatorów tych alkoholi znajdowały się obok tace z przekąskami. Na samym środku sali stała fontanna na podeście. Rzeźba wzorowana na antycznej Grecji – kobieta z długimi włosami, trzymająca wazon w obu dłoniach, z którego lała się woda. Wokół tego ustawione stoliki z długimi, czerwonymi obrusami. Na środku stały świeczki z wazonem między nimi. Prawdopodobnie kelnerzy wkładali tam świeżo ścięte róże. Przy ścianie stały stoliki dla kilku osób, aby grupy przyjaciół lub rodziny, mogły spędzić razem czas. Oczywiście, dla tych „największych z największych” wydzielono specjalne strefy. Mnóstwo wazonów i akwaria pełne kolorowych ryb, umieszczone w ścianach. Jednak, jeżeli ktoś posiadał mnóstwo pieniędzy, mógł wynająć stolik na górze, ponieważ „Frutti di mare” miało parter i piętro. Po lśniących się schodach, dotykając drewnianej poręczy i znalazłeś się w miejscu dla bogaczy. Wszystkie ściany na górze stworzone były ze szkła, dzięki czemu rozciągał się niezwykły widok. Ławica ryb, wodorosty i widok na zachodnią część Rapture. Nigdy nie widziałem tak dobrze zachowanego miejsca, od kiedy zaczęła się Wojna Domowa. Praktycznie, nietknięte i całe szczęście. Ostoja spokoju, schronienie pozwalające uciec od tego zniszczenia wydawały się niemożliwe do znalezienia w tym mieście. A jednak… Jednak musiałem opuścić tę restaurację, na rzecz innych miejsc. Przemierzałem kręte korytarze, żeby dotrzeć do „Złotego rydwanu” – hotelu dla bogatych. Wejście do tego miejsca blokowała wielka krata, za którą stały budki kontrolerów sprawdzających bilety. Na szczęście, w ścianie obok znajdowała się wielka dziura, co pozwoliło mi ominąć blokadę. Tak jak myślałem – pokoje tylko dla zamożnych mieszkańców tego podwodnego miasta. Łóżka z baldachimem, wielkie, lustra z ozdobioną ramą, lśniąca, czysta łazienka, mała półka na książki i inne rzeczy, a to jeszcze nie koniec! Pokoje różniły się poziomem przepychu, meblami, kolorem ścian, podłóg, ilością pomieszczeń i nie mam nawet siły o tym wszystkim opowiadać. W „Złotym rydwanie” wynajmowali pokoje bogacze, chcący poobserwować „zwykłych, szarych ludzi”, pracujących na ich utrzymanie, kiedy oni leżeli w swoich luksusowych apartamentach, popijając drinki. Kiedy rozpętała się wojna domowa, miałem szansę czuć się tak jak oni. Znalazłem pokój numer 058 – beżowe ściany, parkiet i wygodne łóżko dla jednej osoby. Postanowiłem tam zostać, jednakże będąc w Rodzinie Rapture moim obowiązkiem było powiadomienie reszty o tym miejscu. Cały wieżowiec pusty, a ja miałem z tego zrezygnować? Zrezygnować z tego sacrum? Nic z tego. Postanowiłem udawać, że nigdy mnie tam nie było. Znalazłem nietknięte ubrania i przebrałem się. Wyglądałem lepiej. Znacznie lepiej. Czułem się świetnie, dopóki nie spojrzałem w lustro. Bezwzględne lustro naśmiewało się ze mnie. Śmiało mi się prosto w twarz. Rozbiłem je za karę, bo nikt nie ma prawa sobie ze mnie naigrywać. Po wyjęciu kawałków szkła z ręki, postanowiłem wyjść z hotelowego pokoju i sprawdzić dalszą cześć Harlington Skyscraper. Im dalej w las tym więcej wyciętych drzew… Dalsza część wieżowca została zniszczona. W pewnym miejscu musiałem zawrócić. Jednak znalazłem kolejną świetnie zachowaną miejscówkę. Klub dżentelmenów „Skyline” mógłby być moim ulubionym miejscem, oczywiście, gdybym tylko miał pieniądze… Nad głównym wejściem wisiało logo: wieża ze promieniami słonecznymi wychodzącymi zza niej, a wszystko to w wielkim rombie. Wyglądało podobnie jak logo Rapture, ale cóż, nie każdy ma dobry pomysł. Nieśmiało wszedłem do środka i rozejrzałem się. Na środku sali stał stół bilardowy, przy ścianie stół do gry w karty, a niedaleko niego umiejscowiony był barek. Z głośników dobiegał „Jitterbug Waltz”, który niesamowicie mnie uspokoił i skłonił do zostania w tym klubie. Zrobiłem sobie drinka, po czym rozsiadłem się wygodnie w czarnym fotelu. Zamknąłem oczy i zdrzemnąłem się. Śniło mi się piękne miasto na powierzchni. Niedaleko płynęła rzeka. Na mostach grali akordeoniści, a niedaleko mnie tańczyły kolorowo ubrane tancerki. Przeciskałem się przez wąskie uliczki w stronę mojego mieszkania. Łóżko, łazienka, szafka na rzeczy osobiste i nic więcej, ale to mi wystarczało. Mój własny kąt w tej uroczej mieścinie. Kiedy się obudziłem wszystkie światła zgasły. Cały wieżowiec utonął w mroku. Siedziałem w tych ciemnościach, błądząc po omacku, szukając świeczki albo czegoś podobnego. W końcu znalazłem latarkę w zniszczonej szafce. Wyszedłem na ciemny korytarz, starając się nie potknąć o przewrócone wazony, omijając dziury w podłodze. Oświetlałem sobie drogę, rozjaśniałem mroki Harlington Skyscraper, który spowity mrokiem ożył. Słyszałem szepty, złowrogi pomruki i szelesty. Ktoś się za mną skradał, jednak za każdym razem, gdy obracałem się nikogo nie było. Tajemnicze istoty znikały, rozpływały się w ciemnościach, ale kiedy tylko się obróciłem, powracały. Ich jasne, czerwone ślepia, błyszczące kły i szpony… Wędrówka ciągnęła się, trwając wieczność, ale w końcu dobiegła końca. Przede mną stały drzwi prowadzące do szklanego tunelu, z którego można było dostać się na punkt widokowy. Szedłem wolnym krokiem, patrząc się na pobliskie budynki. Mnóstwo okien i reklam, zachęcających mieszkańców Rapture do zwiedzenia lokali rozrywkowych lub kupna jakiegoś produktu. To czerwone, zielone, żółte światło przypominało mi cały czas o Nowym Roku 1959 i moim życiu pod wodą. Kręte schody prowadziły do wielkiej, okrągłej wieży, z której rozciągała się panorama na całe miasto. Uczucie, że ktoś mnie obserwuje zniknęło. Kiedy dotarłem na sam szczyt, światła zapaliły się i nie potrzebowałem już latarki. Usiadłem na drewnianej ławce i zacząłem patrzeć na podwodny krajobraz. Wielki gmach „Koloseum Rapture” niegdyś taki wspaniały, pełen życia, stał zniszczony i zalany. „Rio Tower” znana jako wielki biurowiec z dużą ilością kasyn i pubów chyliła się ku upadkowi, gubiąc po drodze iglicę. Laboratoria Christophena Strielmanna, w których pracowano nad Tatuśkami, miały zgaszone światła, a ich kopuła była otworzona. Nadal nie wiem czy ci naukowcy zdołali się ewakuować i uciec z tej podwodnej trumny. Chciałbym, aby to było prawdą. Chciałbym być jednym z wielu, którzy przeżyli ten koszmar. Jednak na razie, jestem sam – reszta zginęła lub utknęła na dnie oceanu. W tym punkcie obserwacyjnym czułem się świetnie. Stawałem się coraz lżejszy i lżejszy, aż w końcu patrzyłem na wszystko z góry. Stałem obok mojego ciała, po czym udałem się w wędrówkę. Woda delikatnie mnie łaskotała, a jej zimny nurt przynosił ukojenie. Miałem wrażenie, że jestem nieśmiertelny i niepokonany, gdy dotykałem szkła w oknach lub kiedy spoglądałem na genofagów z góry, śmiejąc się z ich nieporadności i głupoty, aby po chwili uświadomić sobie, że wcale nie jestem lepszy. Ten tłamszony smutek, ta nieporadność dołowały mnie. Duchowe uniesienie znikało, a ja powracałem. Coś szarpało mnie za nogę i nawet nie miałem okazji się odwrócić, bo już patrzyłem na brudną szybę w Harlington Skyscraper. Ta euforia, ta wolność zniknęły, a ja nie mogłem się uspokoić. Za każdym razem siedziałem na tej samej ławce, patrząc w ten sam punkt, ale bezskutecznie. Nie zawsze udawało mi się wrócić do tego cudownego stanu. Jednak tamto miejsce, z którego widziałem całe Rapture stało się moim domem, moją oazą, moją świątynią, w której czas płynął wolniej, znikał cały smutek, gniew i żal, a wojna domowa nigdy nie miała miejsca.
|
|